Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

Dopiero wrzask trąb żałobnych wyrwał Rasińskiego z odrętwienia.
Podziemia, drukarnie, introligatornie, opuchłe bele papieru, czarne ryje aparatów kinowych, — trudne wyliczenia, podwójna buchalterja —
Musiał mieć kogoś, jakiegoś buchaltera, specjalistę, jakąś rachunkową perłę.
Szukał jej gorączkowo wiele dni, — aż nareszcie:
Człowieczek, który wszedł, miał nie jedną, lecz wiele pereł, sformowanych powyżej linji kołnierza. Były żółte i dojrzałe.
— Pan jest chory przedewszystkiem, — zauważył Rasiński.
— Rzecz przejściowa, pryszcze, minie przy racjonalnem odżywianiu.
Oczy petenta za szkłem; sine wargi zgięły się nieudolnie nad wyjedzonym szlakiem zębów.
— Nie dosłyszałem pańskiego nazwiska?
— Nazywam się Fedkowski.
— No to pan jest Rusinem!?
Fedkowski westchnął: — Nie jestem Rusinem, — kresy.
— Czy ma pan rodzinę?
— Rodzina zginęła w Rosji. Żona i czteroletnia córeczka.
— Więc nikogo pan nie ma?
— Nikogo. Tem bardziej chodziłoby o właściwy przydział. — Ciekłe wzruszenie zalało oczy Fedkowskiego.
Rasiński aprobował wolą powolność petenta. —