Wymienił z namaszczeniem jakąś jednostkę bojową.
— Barcz, panie Rasiński, to był wódz, jakby się kto pytał, co?
— Może jest jeszcze?...
Zespoleni poczuciem wspólnego kultu radośnie spojrzeli na siebie. Wkońcu urzędnik, rozwarłszy grubą księgę, począł szukać.
Cisza zaległa. Słychać było z głębi biura głos drugiego manipulanta, który nad olbrzymia kratką stronicy wymieniał nazwiska zabitych, należących do zapasowego bataljonu miasta.
Podręczna maszynistka w miarę dyktanda przemazywała ich na maszynie. Oboje pracowali statecznie. Ona sypała szybko krągłe jajeczka liter, on zaś, skubiąc cierpliwie wargi, jakgdyby palcami wyjmował sobie z ust imiona poległych i podobne do malutkich atramentowych szkieletów, wciągał na karty księgi.
Formalności gotowe, — do magazynów!
Obstawione były wojskiem, bo przed rampami i przy parkanach już od tygodni mąciła się tu pstra, rozgoryczona szumowina miejska. Co parę kroków sterczeli austrjaccy szturmowcy. Biło od nich tęgim smrodem broni i kukurydzianego chleba.
Rasiński minął ich delikatnie, dążąc ku bocznym zardzewiałym torom.
Stały tam szeregi wagonów, z których sypał się węgiel. Czarne ułomki spadały na szyny, prósząc dokoła złotą rosą miału.
Tu już zrzucić trzeba było wszelką pychę z serca. Tu już nanic nazwisko — i żadnych procentów za-