Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Rasiński przekładał stronice, pokryte pisanym truchtem wielu dni i miesięcy.
— Bo widzisz — odpowiedział żonie bez związku — trzeba, aby się w naszej literaturze skończyła raz ta polska laksa liryczna. Ten rzewny bełkot przez łzy. I dotykanie przez bibułkę i gadanie przez watę. Masz coś do powiedzenia, człowieku — kładź odrazu wszystkie flaki, wszystkie kiszki.
Wiedział że to było więcej, niż flaki i kiszki. Snuła mu się przez te kartki najdroższa postać żony, z której tu oddał wszystko. Każde zgięcie smagłego ciała, zapach i smak wszystkich pocałunków i wszystkie najskrytsze podejścia i włosy, i piersi, i nogi, i usta, i serce, które w środku dzwoni.
Mrok zapadał coraz gęstszy. Pierwszy śnieg zaścielił małe skrawki ogrodu. Prostokątny blask któregoś okna, rozpostarty w pośrodku podwórka, zgasł nagle.
— Czy jesteś tu? — spytał przestraszony Rasiński.
Pochyliła się, zaglądając mu w oczy.
Ujrzał nad sobą jej twarz. — Jakby jaśniejszy wyimek cienia, określony potrójnym łukiem brwi, nozdrzy i ust.
— A jeżeli to jest nic? — spytał, kładąc ręce na skrypcie. — To co?...
Harmonja ciemnych łuków rozwinęła się, pod spięciem brwi przeleciał nagły blask spojrzenia.
— To jeszcze zawsze jest to twoje nic.
Po tych słowach, wydanych śpiewnie, usta jej pozostały otwarte, jakby zaraz w mrok miała z nich tchnąć mnogość nieprzewidzianej nowizny.