Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/166

Ta strona została skorygowana.

— Rozstrzeliwują, — parskał Dąbrowa, — a my przecież dotąd same zawody mamy w służbie. Jużbyśmy, w takim razie, dawno jedni drugich powinni rozstrzelać.
— No, no, no! — Barcz ostremi kantami dłoni po trzykroć przeciął powietrze, uznając rozmowę za skończoną.
Podali sobie ręce, wymienili uścisk, niby przedmiot potoczny a niepotrzebny.
Barcz pojechał z Pyciem do hotelu. Na wszelki wypadek przygotować się już. Usunąć papiery z numeru. W kilka chwil przejrzał Pyć generałowi wszystkie teczki szybkim, właźliwym sposobem, w którym było doprawdy coś sprośnego. Rozchylał bowiem ostrożnie kartki, rozginał zagięte szwy, jeżdżąc nosem po treści pism, jakby ją wąchał.
— A browning pana generała?
Rewolwer leżał przy łóżku. Pyć, stwierdzając sprawność mechanizmu, gadał ciągle.
— Jaka to dawniej, panie generale, msza wielka była z takim browningiem?! Za naszych czasów.
— Pan byłeś wtedy dzieckiem.
— Ale pamiętam. Musiały być ręce umyte i podścielony arkusz czystego papieru, i dopiero wtedy, po wielu obrzędach, rozbierało się poszczególne części. A dziś, — twarz rozciągnął majorowi pobłażliwy uśmiech, — a dziś takim browningiem my się bronimy przed zamachem, który już na nas idzie. Biała fasolka, — śmiał się, sypiąc z magazynku niklowane naboje na gładki marmur stolika. — Ta fasolka przez kilka dni,