Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— A Krywult?
Pyć potoczył zbożnem spojrzeniem po śniegu:
— Jest u Bogulickich. Mądra bestja! Ale łapiemy go z Jedwabna w telefon. Więc te foki, panie generale...
Major ruszył przodem do gmachu.
Pełno tu było aresztowanych i straży. Pilnujących i pilnowanych. W stalowych hełmach, w pokrytych szronem płaszczach, żołnierze podobni byli do połyskliwych opiłek, które roztrzepany przeciąg ogromnego budynku miótł z piętra na piętro, w najsprzeczniejszych kierunkach.
Trzeba było bystrości Pycia, by wyznać się, kto tu kogo pilnuje. Zdało się, iż na ślepo trafia. Przysuwał bowiem do zmarzniętych na siny zakalec twarzy piechurów sklejone szronem oczy i odrazu wiedział wszystko. Barcz tymczasem potykał się ustawicznie na rozdeptanych grudach błota.
— Gęsty potok naszej państwowej pracy, — młasnął Pyć, ukazując rozlane po posadzce kałuże.
Nareszcie przybyli do ustronnego pokoju, gdzie w towarzystwie Jabłońskiego siedziały — foki.
Pięciu ich było, tłustych panów. Przebierali kluczykami w kieszeniach, a brzmiało to żałośnie, jakby im jakieś stalowe, pokruszone robactwo w brzuchach rzęziło. Na czele, w kulawym fotelu, trwał predestynowany na wielką władzę książę, niebieskiemi oczyma angielskiej minjatury marzący wśród czarnej pajęczyny brudnych ścian.
Opiekował się nimi wszystkimi prokurator Jabłoń-