Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— A to stypa, — czochrał się Pyć.
— Nie stypa, — huknął Jabłoński, — a sąd doraźny!!
— Idjota, — żachnął się Pyć. — Ucz się, mólu sądowy, od pana generała! Co jest?! Rzecz obraca się zaledwie w tradycjonalnych ramach mordobicia! Jaki sąd?! Gdzie sąd?! Poco?! Najwyżej, — małym w mordę, a możnych do kamizelki przytulić...
Za oknami wszczął się tumult. Z głuchym poklaskiem ciężkiego kłusa nadjeżdżały zmarznięte szwadrony, w okrągłych czapkach, niby w plackach ze śniegu. Za niemi, dyszący światłem, i smrodem, dążył samochód, z którego przed Komendą Miasta wysiadł Dąbrowa.
Otrzepawszy się uczciwie ze śniegu, huknął na oficera warty i, nie czekając aż ten dobiegnie z wysokich, śliskich schodów, wrzasnął przez nagłe porywy szronu:
— Pan generał Barcz?!
Dąbrowa bokiem wysłuchał meldunku, machnął ręką i, poprawiwszy odzież, wzniósł głowę ku niebu. Zdało się, że błądząc oczyma przez czarne chmury, poszarpane nad dachami, przez ściany szronu, tnące się w różnych kierunkach, nasłuchuje i węszy. Nakoniec obciągnął płaszcz, poprawił pasa i, jednym rzutem ramienia podgarnąwszy za siebie oficera, wszedł do budynku. Tu zameldował się Barczowi.
— Przeproszę panów, — skinął Barcz.
Oficerowie porwali się z miejsc i składnie skoczyli za drzwi. Generałowie zostali sami, biurkiem przedzieleni w świetle złotej gazowej lampy.
Dąbrowa patrzył przez szyby, bezmyślnie, a równo-