Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/186

Ta strona została przepisana.

nie wie. Dlaczego jedziemy do Jedwabna?... Także dlatego. Dlatego — żeby było...
Wdali się w boczną drogę, krytą staremi topolami.
Samochód ciężko podskakiwał na grudzie.
Tu Dąbrowa, przez szczękające zęby, gdy widać już było oświecone okna dworu:
— O to niema strachu. Do Krywulta razem nas droga prowadzi...
Na podjeździe, wokół klombu, pusto było, i nikt nie biegł naprzeciw, mimo że samochód narobił wiele hałasu.
— Piękny dwór, — sumował Dąbrowa.
A jednak... — Pyć pokazał daleko, w stronie stajen, przeprowadzane konie, czwórkami, przez jakichś palących papierosy pstrych „gerylasów“.
Generałowie pokręcili głowami. Dąbrowa odszukał w ciemnościach dzwonek i, naciskając, walił równocześnie pięścią w drzwi. Po dłuższej chwili zachrupało coś w mrokach przedpokoju. Na rozległy przedsionek trysnęły światła.
— „Stary sługa“, — rechotał pocichu Barcz, patrząc na majstrującego przy zamku starego fagasa w liberji.
Zjeżony srodze Dąbrowa fukał raz po raz zamarzniętemi dziurami nosa.
— Ach, bycza rzecz przyroda, — ziewnął Pyć, podczas gdy lokaj trwożnie otwierał.
Wcisnęli się szybko do środka. Właśnie z przeciwnych drzwi ogromnego hallu wychodził zaspany oficer jazdy w pełnem uzbrojeniu.