Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Pyć wyciągnął za drzwi oficerka, trzej wodzowie zostali sami.
— A słuchawka od telefonu jeszcze dynda, panie generale, — zaśmiał się Barcz, rozkraczony na perskim wzorze dywanu.
— Prosimy, — śpiewał jeszcze raz Krywult.
Ściągał sznury szlafroka, chwytał się wstydliwie to za podołek, to za kłak siwizny, sterczący na piersiach z pomiędzy aksamitnych wyłogów, to wreszcie czepiał się palcami o własne palce.
— Pan generał prosi, — spiętrzył się Barcz. — Jak to ładnie!! Arystokratycznie!! Panie generale Dąbrowa, pan! Jako dowódca okręgu!! Powie, co każdy na pańskiem stanowisku —
Głęboko w piersiach Dąbrowy złamało się coś z chrzęstem rozgłośnym. Stanął w postawie zasadniczej. Niby w zatkanych, rdzą zżartych rurach, długo huczało mu w gardle, nim, śmigając krwawemi oczyma po złotych kwiatach szlafroka, po rękach, po twarzy czcigodnej i przysięgłej, ledwie dostrzegalną bladością dotkniętej, wyrzucił z siebie:
— Bunt! Rozstrzelanie!!!
Wówczas Krywult obłapił się zewsząd rękoma, jakby się chciał tą watowaną jubką ścisnąć w malutki węzełek... Źrenicami, roztopionemi docna w szerokich białkach, wpatrywał się w Dąbrowę, który, wskazując na rozkołysaną ponad dywanem słuchawkę, powtórzy łtrzykroć:
— Dynda!!! Dynda!!! Dynda!!!
Pokurczone na Krywulcie pierzyny prostować się jęły stopniowo, wreszcie on sam, pod koncerzami w złotą