Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

— O której?... O twojej, o mojej, o Dąbrowy, o Krywulta?
Zielone oczy Pycia zasnuł senny tok znużenia. — Wnet będziemy mieli sto ojczyzn... Zaraz wkrótce zrobi się jedna ludowa na prowincji. Druga wojskowa lęgnie się tutaj pod kosmatą piersią jedynego na placu pułkownika, Dąbrowy. Trzecia gdzieś między Radziwiłłowem a Przemyślem, w postaci naszego Barcza...
— A sam Barcz?
— Powinienby się przedrzeć. Czekamy... Czwarta ojczyzna kokosi się w tłustych kłębach wodza wschodnich, rozbitych korpusów, boskiego Krywulta. Gdzieś na kresach... Piąta w Warszawie! Dodaj do tego byłe koła Sejmu Krajowego, wszystkie kawiarnie, wszystkie bajzle.
— Co ty mi tu, Pyć, gadasz stare rzeczy?
— To już wszystko! Nic nowego. Chyba jeszcze w kawiarni dowiemy się.
Poszli do hotelowej kawiarni, gdzie mieli stały stół. Rasińskiemu było to na rękę, tam bowiem powinien się był spotkać ze swym wydawcą Kwaskiewiczem.
— Idę duszę sprzedawać — śmiał się po drodze do Pycia.
— To już nikomu nie imponuje.
W kawiarni nad grzędami starych ciastek, pod szeregiem różnobarwnych wódek, wśród płaszczów, niby czarna zwierzyna przytroczonych do ścian, kręciły się tłumy publiczności.
W drugiej sali, poświęconej bywalcom, odnalazł Pyć stolik znajomych.