Wtedy dopiero Barcz, objąwszy szerokiemi dłońmi, nito obrożą, nabrzmiałe karki zapaśników:
— Wstyd wam, panowie!
Kantem dłoni przeciął splot, rozczepił ich, rozepchnął, rozsadził.
Następnie, zdyszany, stanął między nimi, niejako na straży. Twarde, spokojne szczęście wypełniło mu piersi... Miał ich teraz w prostych, gładkich ramach swego spojrzenia, — chyba na długo.
— Wstyd, — panowie generałowie!
Niby zgorszony ich widokiem skierował wzrok ku oknu.
Świtało. Poprzez poderwane ze śniegu mgły widać było w pierwszyźnie słabego blasku czarne pnie drzew i gdzieś dalej szarzejące, przewiewne kości krzewów.
— Dzień się robi, — dodał po długiej chwili przedmiotowo.
Obaj zapaśnicy dyszeli ciężko. Tedy — rzekłbyś klasyczny Daniel w jaskini lwów, — usiadł między nimi i, poczęstowawszy papierosem, jął im raz jeszcze z wszelkiemi ostrożnościami przedstawiać ów duży tort władzy, którego, jeżeli się nawet w całości nie posiada, to nawet cząstki, a w tym wypadku, wobec toczączej się wojny, — bardzo obfite kromki dla wszystkich starczą.
Wyszli ze sali rycerskiej po dwóch godzinach, już za dnia, na umówione wewnętrznym telefonem śniadanie.
W hallu, pod wypchaną prześlicznie afrykańską zebrą, krocząc zgodnym, sarmackim orszakiem, spotkali
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/190
Ta strona została skorygowana.