Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Potężny, zimny ład: — wybory, Sejm, nowy gabinet, pobór świeżych roczników. Nacisk na front, — wygrana wojna. Wtedy, — szkoły wojskowe od góry do dołu, silny aparat wewnętrzny, — kucie mocnych, gładkich, platynowych ram...
Tłukli się już przez brudne ulice Pragi. Na moście obskoczyła samochód gromada chłopców z nadzwyczajnemi dodatkami.
— Kupcie, Pyć.
Pyć jednak, zaśliniony i zaropiały, spał w kącie poduszek.
Barcz go obudził.
— Już miasto. Nie śpijże pan!
— Świetny jest ten Rasiński, — cieszył się Pyć, obwąchując posiany tłustym drukiem dodatek nadzwyczajny. — Całe to łajdactwo takiemi pobożnemi słowami opisane!
— Ale pamiętajcie, — prosił Barcz, gdy przed hotelem wysiadali z samochodu, — uważać na Jabłońskiego. Żeby wszystko — możliwie delikatnie... Niech się zanadto nie narzuca sprawiedliwości.
Generał znikł w kryształowym wiatraku hotelu. Podoficerowie dumnie trzasnęli kopytami. Zatrzymał się, aby przez chwilę zbratać się z nimi łaskawie w radości...
Taktowny portjer witał — jak zwykle.
— Tu dwie osoby do pana generała.
Barcz spojrzał przez zakurzone, historyczne już dla niego palmy, przez marmurowe stoliki, mimo zegara ściennego, na którym mijała godzina wpół do dziewiątej.