leczkę, ale był. Jakie to szczęście, — mówiła, szczypiąc Pietrzaka w mankiet munduru, — taki syn... Błogosławię chwilę, w której go poczęłam!
Opodal dziecinnych ławeczek szkółki piło się herbatę, jadło pączki. Stara Barczowa, milcząca Jadzia z Przeniewskim u boku. I Jaś.
Pietrzak dzielił się starannie na trzy części:
Frontowy szacunek rozścielał przed matką, prawym kątem ust nagabywał Jasia o interesy, lewym cedził Jadzi zapobiegawcze słowa pokrzepienia.
Interesy były ważna, bo mierzyły w dostawę rękawiczek, na co Pietrzak podsuwał Jasiowi pieniądze. Z dostaw tych, robionych na ostatnią chwilę (zawsze miękkość), wiedziało się bardzo wiele.,
Pietrzak czuł się tu dziś tak dobrze. Siedział na szkolnej ławeczce tych biednych dzieci, które „są święte“ i jedzą keksy jego kochanego kraju. Koło wywiadu zamykało się tak szczelnie. Obok była Jadzia, niewiadomo dlaczego smutna, lecz „promieniejąca“. Przy wszystkich dreptała chuda wielka matka.
Chwaląc potrzebną świętość dzieci, opowiadała, że nic się nigdy dla nich nie zmarnowało, — ani dla cudzych. Bo jak dawniej swoim dzieciom śpiewała, tak teraz cudzym śpiewa, a one znowu proszą — „jeszcze, babciu“. A ten głos, który „przez swoje dzieci i przez cudze“ — nigdy nie poszedł do opery. Choć mógł.
Rumiana i szczęśliwa pokazała, jak proszą i co ona im śpiewa z Violetty, Fra Diavolo, — albo Hugonoci.
Pietrzak tak się rozrzewnił, że mimo blady cień głupiego Przeniewskiego i jego ręce za blisko koło Jadzi
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/209
Ta strona została skorygowana.