Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Ale trzeba uważać, by nadto nie spuchło i samo sukna nie podniosło. Cóż chcesz, — ni mniej ni więcej, — wniosek aresztowania ciebie.
— No więc co? — prztyknął Dąbrowa zmarzniętemi dziurami nosa, — no więc co? Gdybym nie miał rodziny... I teraz nawet, pod tą przeklętą „blachą“, nie spodziewał się nowego potomka... Kto wie, możebym się ucieszył z aresztowania?
Barcz przystanął.
Dąbrowa poszedł jeszcze parę kroków, spostrzegłszy jednak, że idzie sam, zawrócił.
Samochody również przystanęły, puszczając przez rozprażone źrenice rój popielatych płatków śniegu.
— Czyś ty zwarjował, Dąbrowa? — W jednej chwili bowiem wszystkie ostrza gry wypadły Barczowi z rąk. — A może tylko, poprostu mówiąc, masz syfilisa i wszystko ci już jedno?
— Nie mam syfilisa. — W dygocącym lekko mroku zdawał się Dąbrowa nasłuchiwać dalekiej, czułej myśli. — Jakżebym mógł mieć dzieci, gdybym był chory?... Owszem, — Sejm otworzymy, — „uroczystalja“ odbędę, ale mam gorzej, niż to wszystko...
— Jakieś „wichury“ psychiczne? Na to, — przerwał Barcz, — jest tylko jedna rada. Zwłaszcza, jeżeli się ma tak niemiłe śledztwo na karku: front... Jedyne, bracie, lekarstwo, — front! Jeszcze nie skończył, gdy go, niczem chwyty pająka, objęły w ciemności twarde ręce.
— Ja to też uważam, — skrzeczał Dąbrowa. — Bo gdy się patrzę, Barcz, jak budujesz... Jak my budujemy, — na tej krwi... I że teraz, — Sejm nastanie!