Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/229

Ta strona została przepisana.

— Samochód! — wrzasnął Barcz.
— Widzisz go, mój budowniczy, — dusił w sobie Dąbrowa po drodze za znikającem autem.
Miało się w sercu schowane straszniejsze jeszcze rzeczy, które, gdyby nie dzieci, nie ten brzuch żony wiecznie napięty...
Rzeczy okropne: W jednej osobie, tam na wschodzie wróg tego kraju i przyjaciel prawdy jedynej... Zamkniętej w dwóch bata uderzeniach przez wszystkie pyski: — równość, sprawiedliwość!
Ale sprawić to, — nie było już chyba w ludzkiej mocy. Ani w pociechach tradycji, która nic nie wie o przyszłości. Ani to mogło tkwić w dzieciach, czy w grubym kłopocie codziennej mitręgi.
Jeszcze może tylko, — w Bogu, któregoby winien ktoś znaleźć. Wyzwolić, wyszturchać z kościołów... I przyprowadzić Go do lasu, czy na wieś, czy, już nie po staremu do stajni, — a do jakiegoś garażu?...
Dąbrowa spoczął na ławeczce, niedaleko świateł ulicy, kazał zatrzymać maszynę i usiąść przy sobie szoferom. Dał im po papierosie. Zapalili. Razem, we trzech, przez kosmate płaty śniegu — od jednej zapałki.
— Coście wy za jedni? — spytał.
— Szoferzy, panie generale.
— Nieprawda! — Postanowił budować ich metodą katechizmu, zapomocą pytań. — Coście za jedni?
— Żołnierze, podług rozkazu, panie generale!
— To, jak cię matka pod żebrem nosiła, galony już miałeś na kołnierzu?... Co za jedni?
— Szeregowi, według rozkazu!