Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/231

Ta strona została przepisana.

tłukły się przez całe życie, — jęła się układać podstępnie płochliwa wdzięczność.
Pierwszy przewalił wpośród wrzasku tłumów powóz Piłsudskiego. Za nim szwadron, kraśniejący we mgle, i znów powozy.
W wojskowym, — Krywult i Barcz.
Dąbrowa zostawił zastępstwo i na progu gmachu zaczekał, aż się porówna z wodzami.
Spotkali się równoczesnym ukłonem, poprzebijani żelaznemi gwoździami odznak, bladzi, podobni w białych rękawicach do wymuskanych trupów.
Dopadł ich z flanki zadyszany Rasiński. Błagał, by raczyli się zatrzymać dla zdjęcia. Mogą robić, co chcą, najswobodniej, byle nie patrzyli w aparat!
Rasiński ukazał człowieka, przyczajonego obok drzewa, za czarną rurą prożektora.
— Zdjęcie takie raz na zawsze utrwali, byle tylko bez przymusu!
— Byle tylko nie patrzeć w dziurę naszej sławy, — rechotał Dąbrowa.
— O tak, właśnie, — zachęcał Rasiński, — najswobodniejsza rozmowa. Obraz ten nazwiemy „Nasi obrońcy“.
Przebaczywszy zbyt gorliwą natarczywość, weszli wodzowie do Sejmu.
Pachniało tu świeżym pokostem i wapnem. Przechodzień lepił się do podłóg, a drzwi, niby nienauczone jeszcze, stawały w środku obrotu.
W białej sali, rzekłbyś w wielkiej brytwannie kipiącej bańkami tłuszczu, przelewała się ciżba posłów, głowa przy głowie, na wsze strony.