Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/234

Ta strona została przepisana.

łęczami swej rycerskiej twarzy, miotał z czerwieni warg obfite strugi dźwięcznego ciepła.
— Mnie Wilde mówił, generał Wilde, ale mało on mówił i źle. — Bo to nie dystynkcja u pani, no prosto — piękność! Onże Wilde od zabytków, — i panią do zabytków sposobił. Wielki grzech! Bo pani sama — Rozłożył ramiona ku Barczowi, jakby go prawdą tą witał z drogi dalekiej. — Bo pani sama źródło wszystkiego zabytku...
Gorącem spojrzeniem kapał po białych kryształach sukni, z których wyrastała Drwęska, naga prawie, lita w swem ciele mocno i gładko, jak owoc, u końca piersi tylko czerwienią brodawek zraniona.
— Dzieci nam, pani, dawaj, — bił się Krywult po purpurowym karku, — nu, i będą najlepsze zabytki! Ech — ty, Wilde...
Perłowe uśmiechy przeleciały przez usta Hanki, łuk czarnych brwi zachybotał nad przygaszoną źrenicą. Patrzyła na Barcza.
Rzekłbyś, wśród atłasowych płomieni, stał pośród kilku biskupów i uprzejmym grymasem obdzielał stożkowate pod czerwonemi jarmułkami, niby we krwi maczane, głowy dostojników.
— Ech, ty, Wilde nieszczęsny, — szarpał Krywult szczupłe wątki oddechu — tu nie zabytki, — no niezabudki! — Spoczął oczyma w klinie obcisłych bioder Drwęskiej. — Tu dzieci powinny iść z tego kamienia... Boże mój.
Zwierzyła mu się uprzejmie, że jest rozwódką i ma już dwoje dzieci.