Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Kto to? — trzeszczał Krywult. — Czy to ojcowie nasi, polegli pod Grochowem, Ostrołęką, Wawrem stukają do okien? Czy to ich duchy?
Wył potężnie w trybach bezsilnej wściekłości.
— Powiem krótko: Nie ojcowie, ani nikt inny... To wiosna, to sama przyroda rozczula się nad zgodą naszą! A ja sam... Stary żołnierz —
Rozerwał nad głowami słuchaczy długi łańcuch swych wspomnień.
— Ja, — który!!! Ja sam!!!...
Przypomniało mu się, jak w szkole junkierskiej na własnym grzbiecie wozić musiał starszych junkrów do ustępu, co spełniał zawsze płacząc... I teraz łzy palące bryznęły mu z oczu.
— Ja sam, w ręce naszego kochanego generała Barcza, ten toast wnoszę — kochajmy się! — piał z płaczem — kochajmy się! Ja sam, — do kochanego Barcza!!
Jakby się piekło rozpętało na sali. Rozgwar okrzyków huczał między ścianami.
Z drugiego końca niesiono na ramionach bladego, jak trup, Dąbrowę. Wzięty już na ręce Krywult podpłynął ku niemu.
— Zgoda, zgoda! — ryczeli ludzie.
Zda się ściany sufitu, — samo powietrze pękało od jej rozgłosu.
Inni, rozważniejsi wielbiciele, przyskoczyli do Barcza.
— Wspaniałe, nadzwyczajne! — wołał Rasiński.
Barcz mitygował, odsuwał.
— Jednak budujemy, panie generale, — zwierzał się Rasiński, — budujemy...