Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/252

Ta strona została skorygowana.

Na te słowa Fedkowski odlepił się statecznie od kamiennej balustrady i stanął przed Rasińskim: — 67 pracowało ostatnio. Bo jeśli chodzi o liczby, — mieliśmy sześćdziesiąt.
Gęsta obroża przyszczów zalśniła nad kołnierzem: — Siedm nowych Ernemanów zakupiliśmy niedawno.
— Tych siedm aparatów, — sypała pośpiesznie z balkonu pomocnica Fedkowskiego, — co to nam nie chciano ustąpić, a potem zgodzono się.
Rasiński wzruszył ramionami.
— Zaczynam — krzyknął operator.
Goście przycichli. Słychać było jeszcze dobitniej wilgotne trzaskanie niezliczonych głosów ludzkich, pomieszane z powolnym tupotem kroków.
Wezbrany hałas, jak szum ognia targał barwami, witemi przez okna. Rzekłbyś — smukłe płomienie — wybuchał w łopocie sztandarów. Płynął przez amfilady Wielkiej Opery, skręcał się, skupiał, rozsypywał, aż wreszcie, niby jasno-niebieskie tlenie ducha samego, chybotał w cieniu krągłych podjazdów Ratusza.
Gdzieś zdaleka wytrysnęły spiżowe fanfary.
Jakieś słowo poleciało od brzegu do brzegu.
Z głębokich wrót, podobni do Czarnych słupków lukrecji, wytaczać się jęli rajcowie miejscy i męże magistrackie w cylindrach. Sunęli naprzód w stronę Zamku, przez szeregi strażaków, których hełmy iskrzyły się, jak rtęć.
— Kręcę! — wrzasnął operator.
Suchy, miarowy obrót począł wolno obrębiać całą tę chwilę, rozedrganą w jazgocie ludzkim, a prutą wysoko na niebie warczeniem samolotów.