Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Użaliła się nad nimi wymownym rzutem dłoni i, lewą stopą sentencjonalnie głaszcząc kwadraty posadzki, podeszła ku drzwiom. Tu jednak przypomniało się coś pani Barczowej. Już z przedpokoju wyciągnęła dwa palce, opięte czarną rękawiczką. Pyć, Rasiński poskoczyli co żywo.
— Ja, moi chłopcy, — szepnęła, — nie, żebym cokolwiek, — przeciwnie... I wogóle wiem, że to wszystko się wyrówna. Ale, — na balkonie pańskiej kancelarji, panie Rasiński, jest Jadzia i pan dyrektor Pietrzak. Naturalnie, że w myśli mi nigdy nic nie postało. Ale, bądź co bądź, w publicznych miejscach zawsze wypada kobiecie służyć pomocą. Żeby nie za długo — byli sami...
Zaczerwieniła się po siwe korzenie włosów.
— Baba ma cholernego nosa, — upewniał Rasińskiego Pyć, gdy już złożyli czołobitność Jadzi i wstrząsnęli ciężką ręką Pietrzaka. — Ma nosa, tylko poco my sobie mamy wrogów robić? Jeżeli się Anglosasowi podoba, niech się przypala. Nie zeżre jej przecież na tym balkonie. A patrz, — jak ci temi ślepiami łypie.
Pietrzak nie odwracał się od Jadzi, spojrzenia jednak, aż sine z niepokoju, ciskał w głąb, póki obaj nie wyszli.
— Widzę ten powrót, — dął przez ściśnięte zęby, — i myszlę. Bo taki powrót widziałem wiele razy. To wszędzie musi nakoniec przyjść. To nie jest nowoszcz.
— Dla pana nie, — odpowiedziała Jadzia, przytknąwszy gorące policzki do metalowych akantów balustrady, — ale dla nas! Którzyśmy tyle wycierpieli.