Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— No tak, bracie, — pocieszał major, dzierżąc brodę wysoko nad trzęsącą się głową Pietrzaka, — przypadek. Bywa. Może proszki? A ja skoczę nadół powiedzieć starej. Niech sobie syna przywita, a potem coś z synową niech zrobi!
Złożył głowę Pietrzaka na poręczy i wyszedł na ulicę. Nie odrazu jednak zaczął szukać. Zatrzymał się w tłumie pod latarnią, ogrodzony zewsząd szorokiemi barami jakiegoś cechu.
Porcja czułości, — porcja czułości...
Pyć otrząsnął się i, wyprzedzając nurt tłumu, pobiegł naprzód, ku skrzyżowaniu ulic, gdzie miała stać matka Barcza. Już dojrzał ją pośród barwnego bukietu dziewczynek.
Rumiani skauci kopali poza siebie naoślep, nie pozwalając przerwać łańcucha.
Stara Barczowa dała włóczkowemi palcami znać, by jej nie przeszkadzano.
Wzrok jej biegł wzdłuż żywopłotu powiewnych sukienek. Ten oto stary wzrok, który na tyle już krzywd w życiu patrzył i tyle upokorzeń pamiętał, — roztapiał się teraz w radości. Obejmował tkliwie wszystkie galony błyszczące, wszystkie okna, i widne z pośród kamiennych kolumn drzewa, i to niebo, że dało doczekać takiego syna!
A kiedy mała przodownica sierotek, spłoszywszy się nagle, podbiegła i przyłożyła rękę Barczowej do swej malutkiej piersi, — tak mi serce bije, proszę pani dyrektorki, że aż nie wiem, — zdało się matce generała, iż cudownym sposobem szczęście jej mnoży się na tysiąc