Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/263

Ta strona została przepisana.

połysk prószył przez śnieżne biodra, związane w perlistym zbiegu rozetą ciemnego runa.
Barcz porwał ją na ręce.
Niósł przez schody, przez strojne, banalne pokoje, szpicem jej stóp otwierając wszystkie drzwi — aż do sypialni.
Panował tu bąkliwy cień zapuszczonych stor.
— Żebyś wiedział, jak dziś, tak ci zawsze wszędzie drogę zastąpię, — miotała się w potężnych uściskach kochanka. — Żebyś wiedział, jak wtedy, w Przemyślu...
On zaś widział tę rzecz syntetycznie: — Że szedł swą „wielką drogą“ równy, niewstrzymany, lecz uznojony straszliwie. I oto z krwawej zawieruchy wyszła mu naprzeciw.
— Ty! ty... — zacinał się, nie mogąc znaleźć słów dość mocnych, dość troskliwych, drżący z pożądania, szczęśliwy dziką, tajoną miłością, której już tyle zadał ran, a która odradzała się raz po raz nowym płomieniem.
— Nikt tego nie rozumie, — plótł olśniony, — to jest czerwona płachta, — szaleństwo!
Jakby w tych słowach miał krążyć sok wszystkiego: — To jest lato.
Spleceni ściśle, trwali bez ruchu, słuchając własnych oddechów.
Całe tygodnie bitew, całe okresy ciężkiej służby rozlatywały się jak puch pod przekrwionemi powiekami Barcza.
Ocknęli się, gdy pokój grążyła czerwień zachodzącego słońca.