Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Pod naporem tych słów, jakby pękły nagle jakieś zrosty, zagnieżdżone w piersiach Barcza.
— Tak, tak, mamo, romans, oczywiście, romans z Drwęską, nawet dość pospolity. Może nawet miłość? Śmieszna, — niepotrzebna. Krzywda Jadzi. To trudno. Ale tyle mając na głowie, jeszcze w życiu osobistem musieć przymus dźwigać?!
Przestraszył się, że za trudne przedkłada matce sprawy. Nawiązał tedy natychmiast do zawistnej złości, jaka go zewsząd otacza.
— Nie mam wyboru. Albo samemu załamać, ustąpić? Albo osobiste życie całkowicie poświęcając, wszystko dokoła łamać. Teraz niech mama sądzi: Czy mogę wlec za sobą te jakieś teatrzyki, marjonetki, brewerje?
— Niech mama pamięta, że tu, gdzie ja stoję, człowiek jest niczem. Nic, — nic... Państwo, mamo, — państwo! Tu, obarczony ogromnym ciężarem jestem sam. Bardzo są piękne te mamy ochronki, i te wyrzuty i serdeczne wstawiennictwa, ale proszę pamiętać, że podczas, kiedy mama w nich dzieciom arje operowe wyśpiewuje, — ja stoję w palącym się domu...
— A ja, głupia, chciałam, abyś teraz odpoczął u nas właśnie, w Erneścinie! Nawet myślałam, że się między tobą i Jadzią załata wtedy może. Wydobrzałbyś... To przecież majątek, te nasze stare domy — złote jabłko. Choć zrujnowali mi żołnierze, — a za te straty wojenne...
Zawstydziła się własnej małostkowości.
— Ale ma się rozumieć, — nie możesz być sam.