Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/286

Ta strona została przepisana.

świadcząc głuchemu powietrzu schodów, ruszył pierwszy. Za nim Dąbrowa, Barcz, Pyć, Wilde.
W progu małego saloniku, wobec starej Barczowej, wszyscy zamilkli. Nad wszelkie bowiem wyrażenie podobna do Barcza, okazywała im tu twarz uśmiechniętą, jakoby obraz przyszłej starości syna, niespodziany i niewczesny.
Wszyscy zagryzali wódeczkę kwasikami, które dłoń pani matki, cieszył się Krywult, — sporządziłaż, ty Wilde, tylko spróbuj!
Lecz Wilde „popierał“ wódeczki odrazu czemśsłodkiem.
— On cały u mnie zawsze taki był biały i słodki, — tłumaczył przyjaciela Krywult.
A ponieważ niczego słodkiego w sensie zakąsek nie pyzygotowano, tedy Barcz ukroił parę tęgich kromek tortu.
— Panu generałowi Wildemu spieszno do słodyczy — zagajał Pyć.
Lecz oto nagle oświecił majora jasnemi turkusami Krywult. Już miał mówić... Już mu się z piersi wytaczał szewjot chrypy, idący zawsze przed wzorzystym aksamitem słów... Gdy w suchej krtani Dąbrowy trzasło i skoczyły na pokój słowa:
— Nie to, nie to, panie Pyć! Tylko, że my we trzech, bo nie wiem, coś pan wtedy za drzwiami robił, my we trzech, Krywult, Barcz i ja, jużeśmy raz tort jedli razem. Wtedy o świcie, w Jedwabnie po zamachu. He — he! A Wilde biedny — nie...
Barcz wszystko płazem puszczał. Nawet honory czynił, osobliwie Krywultowi i Dąbrowie, którzy, jako że