Konie to razem pędziły, to wymijały się.
Dąbrowa walił cholewami w brzuch barczowego rządowca, przy skokach forsownych ściskał wałachowi żebra, jakby samego Barcza miał pod sobą.
Barcz na karym arabie ponosił przez niebieską ciszę uśniętego ogrodu w stronę domu, kończyć już chcąc i, obawy pełen ostatecznej, że się nagle odwróci i pejcz na mordzie Krywulta połamie.
Tak, że uciechy prawdziwej doznawał tylko sam Krywult, pewny w szenklach, straszliwą swoją wagą humory konia statkujący.
— Wildeż ty, Wilde nieszczęsny! — Zaryczał wódz, gdy w galopie mijali altankę.
Tu, na progu, w szarym frenczu, niby połyskliwa fasa smalcu, bielił się Wilde. Wymachując tłustemi łapami ku bladym gwiazdom nocy, kwilił trwożnie w stronę jeźdźców: — Apokalipsa! panowie, — apokalipsa!...
— Wczoraj apokalipsa, — strofował Krywult później Wildego podczas posiedzenia N. W. T. S-u, na parterze pałacu w Przedmurzu, — a dziś służba i znowu pies. Bo, — jak chcecie? Sama władza, panowie? Sama jedna? Nigdzie władza sama jedna nie chodzi. Nieładnie... A jeszcze tu, gdzie materja cienka, delikatna. To nie intendanckie sztuki, mój ty Wide mądry, — no literatura. Z literaturą wojna. Ja tu, póki co, nawet szefa śledztwa nie widzę?
— Rzecz przeciw Rasińskiemu sam poprowadzę, — ofiarował się Dąbrowa.
— No tak, — władał Krywult, — znaczy szef śledz-
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/290
Ta strona została skorygowana.