Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

Właśnie redaktor osiadł na grubych nogach, właśnie mowę miał rozpocząć, — gdy Rasiński z Jabłońskim wyszli z redakcji.
Na Rynek.
Po obu stronach Sukiennic tłumy się przewalały. Światło dnia jesiennego sprawiało, że cienka polewa blasku przydawała ludziom wyrazistej ostrości.
Tak twardo widać było każdą głowę, każdy kamyk, jakby tych twarzy i kamyków, murów i okien starczyć miało na całe wieki. Ciche powietrze ostatnich dni października obejmowało rozgwar ludzki, układając wokół głosów wzburzonych ścisłą czujność chłodu i powagi.
Przed kratami odwachu ciżba sobie po piętach dreptała.
— Niech i nam drepczą — pchał się naprzód Jabłoński — niech i nam drepczą po wszystkich nagniotkach. Warto! Warto!... Ty zawsze byłeś pędziwiatrem, więc nie wiesz. Ale ja prócz tych kilku lat, com się z wami legunami wąchał, byłem porządnym człowiekiem...
Z tłumu wyrwał się krzyk potężny. Żołnierze ze strychów odwachu spuszczali nadół, aż na sztachety, biało-amarantową flagę.
— To tylko porządny człowiek wie — krzyczał Jabłoński — co to znaczy na tym odwachu austrjackim taki kolor!
Wargi mu znikły pod lnianym wąsem, golona broda krętemi zmarszczkami wspięła się aż pod nos, a z du-