Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/307

Ta strona została przepisana.

w torebce: — Nie będę strzelać przecież, ale sama, w nocy, między takimi mężczyznami. Zresztą, — psy.
— Ty, ty, — litował się Barcz, głaszcząc ją wzdłuż ramion i białych, jak kreda, policzków.
Wyszła szybko, gnana strachem, że Stach ją jeszcze zatrzyma.
Groźba o porachunkach z Przedmurzem była czcza całkiem. Hanka nie miała żadnych porachunków i w żaden sposób nie mogłaby rozbić „przedmurskiej kooperatywy“. Bo jak? Naciskając na Pesteczkę? By tą drogą, via stary Bogulicki? Głupstwo!
Nie miała nic konkretnego do rzucenia na szalę gry, prócz impetu i pasji.
Stróż nie chciał jej puścić przez furtkę. Wetknęła mu w łapę kupkę papierków i, przeszedłszy prędko wśród warczących, zadyszanych psów, jęła się dobijać do drzwi. Po długiem waleniu w kute zamki otworzył rosły dryblas, Finlandczyk, odwieczny służący Wildego.
— Nie można.
Pieniądze nie poskutkowały.
— No to budź swego pana, głupcze!
— Nie można.
Poskutkował widok browninga. Służący zatrzasnął drzwi i zniknął. Widziała, jak kolejno w ciemnych oknach parteru ożywają wielkie prostokąty światła.
Przelatywało Hance przez głowę tyle biedy i niepokoju. Że Barcz czeka. Cicha noc, — przydrożne liście szeleszczą... Nad Warszawą szarzeje blada łuna.
Otwarto. Z poza ramienia Finlandczyka wychylała się cielista głowa Wildego.