Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/312

Ta strona została przepisana.

— Ale, — cieszyła się, chowając głowę na jego piersiach, — mówiłam, że nie dłużej wszystko potrwa, niż dwie godziny. Naturalnie, że płakałam. Bo wiesz — straszne! Krywult bił Wildego. Zagroziłam, że jeżeli nie cofną tych marszrut, wpłynę przez Pesteczkę na Bogulickiego, który „w takim razie“ wycofa wszystkie swoje pieniądze z interesów Przedmurza. Zmęczona jestem!
Chciał ją ułożyć do snu.
— Nie dziś, nie dziś. — Popatrzyła na niego jasną prawdą swych wielkich, ślicznych źrenic. — Zmęczona. Lepiej odjedźcie. I ten Pyć jeszcze w dodatku tam na dole.
— No tak, — uśmiechał się Barcz, — nie najmilszy to, istotnie, anioł stróż.
Żałość zdjęła generała nad sobą, nad obojgiem. — Chodź — prosił Hankę.
Leciała mu przez ręce. I wtedy, jakby właśnie udręka jej zapaliła w nim prędkie, bujne płomienie.
— No chodź, — przecież to my, — tylko my, — biedne apasze. — Palił ją szeptem przez ramiona, piersi, biodra. — My dwoje — zawsze.
Uśmiechała się pobłażliwie do stalowej ciemności pokoju.
Nazajutrz obudził Barcza na stanisławowskiem skrzydle Przeniewski, bardzo wcześnie.
— Co pan tu robi? — zerwał się generał.
— Czekam rozkazów. Mam pocztę.
Barcz kilka chwil patrzył w okno, przez które płynęły mocne zapachy lata, pomieszane z gęstym blaskiem