ciństwa. Tu gdzieś, koło bocznej drogi w żyta uciekającej, siedział i odpoczywał podczas wycieczki z Warszawy do Erneścina, — jako dziewięcioletni chłopiec. Tam dalej, gdzie teraz pod lasem czerwienią się ściany cegielń, chodzili z ojcem i wąchali przez cały dzień powietrze, czy aby dość w sobie zawiera klimatycznych cnót.
Generał rzadko myślał o ojcu. Nie rozumieli się całe życie.
Ostatecznie, wszystko jedno, — sądził teraz — skoro nie więcej z człowieka zostaje, niż kilka wspomnień, wzdłuż, szosy jakiejś pogubionych.
Tem niemniej, gdy wjechali w strony i miejsca bliskie, ścisnęło się serce. Z każdego załomu pól wybiegały na spotkanie dawno przerwane zabawy. Z pomiędzy drzew, o tyle już dziś starszych, powracał dawny śmiech. Wokół chromych domów miasteczka, dziś już obcych, przędły się nikłe popędy starganego dawno współżycia...
Wychyliwszy się z wozu, spostrzegł nareszcie śmigłe korony topoli i rozpostarty między niemi, szeroki dach blaszany.
— Dalej nie pojedziemy, bo piachy — zauważył Pyć.
— Skąd pan wie?
— Mam zaszczyt często bywać u matki pana generała.
— Ładnie pan bywa u mojej matki! Niema co.
W rozwalonej bramie ogrodu nie spotkali nikogo.
— Niemcy zaczęli tę ruinę, a nasze wojska zrobiły resztę — objaśniał Pyć.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/316
Ta strona została skorygowana.