Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/327

Ta strona została przepisana.

Doktora niema, — Pietrzak dał adres, pogroził, obiecał, wypytał się o najbliższą miejscowość.
Ruszyli naprzełaj polami.
— Nie ta woda, mamo, nie ta woda, — buczał na poduszkach bezradnie.
Auto utknęło w piachu. Wyciągnął zamszowy worek, przywieszony na piersi, w którym nosił tajne papiery i grube banknoty. Wyczuwszy znaczniejszą sztukę, wsadził ją szoferowi za kołnierz.
— Prędko, naprzód. Ta miękkoszcz... Ta miękkoszcz! — przeklinał, gdy wóz raz za razem wpadał w puszyste koleiny drogi.
Motor kichnął — i zamilkł.
Stali na rozległych polach, po których srebrną mgłą kurzył blask księżyca. Niebo się rozcieńczyło w głębokościach nocy, gwiazdy ponikły.
— Miękkoszcz, miękkoszcz, — syczał Pietrzak. Wściekła rozpacz go uniosła. Zaczął walić szofera naoślep, po głowie, ramionach, szyi.
Wrócił do Erneścina piechotą. Psy go po drodze napastowały. I jacyś strażnicy. Lecz już nie oganiał się wcale, mieląc jedno i to samo w łatanych złotem zębach: — Nie ta woda. Nie ta woda —
— Nie ta woda, — tłukł głową o podmurowanie willi. — Nie ta woda, — modlił się w pokoju Jadzi, ciągnąc starą Barczową za rękaw.
Nie zwracała na niego uwagi, pracowicie zmieniając okłady.
Twarz Jadzi rosła coraz wyżej i szerzej. Tak wysoko, że Pietrzak aż oddech wstrzymywał.