Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Świt minął i skosy słońca szły już przez rosę, gdy zjawił się upolowany przez Jasia doktór z miasteczka.
Opowiedzieli mu wszystko na dole, przed werandą.
— A robiono dotąd? Gulardowa woda? To źle! Jeżeli też i oczy, — to się przecież sole strącają. Najlepiej oliwa, — prosta oliwa. Oleum olivarum, — zaśpiewały nad trawnikami czerwone usta doktora, — oliwa z wodą wapienną!
Barczowa z doktorem poszła na górę. Zostali we dwóch — Pietrzak i Pyć. Usiedli niedaleko na trawie, oczekując „wyroku“.
— To jest, to jest, — powtarzał Pietrzak.
Oblana słońcem twarz majora wydała mu się tak bezkrwista. Spłowiałe włosy ćmiły lichym fioletem, a w oczach nie widać już było spojrzenia, lecz jakby lotny kurz. — To jest straszne — zwierzał się Pyciowi — bo dlaczego?... Czy to Barcz coś jej może powiedział?...
— Idjota pan jesteś — przerwał niecierpliwie major.
— Więc dlaczego? — Chwycił Pycia za ręce i przykładając je sobie do policzków: — Ale nie będzie bez twarzy?... można zaszczepić... swoją skórę oddam! Przyjmie się. To robią... I u nas, i w Paryżu i pod Hamburgiem —
Pyć jednak, posunąwszy palcami przez policzki Pietrzaka: — Kiedy pańska skóra niedobra. Dziurkowana. Ospowata.
— Niedobra?...
Umilkli. Pyć drzemał, patrząc przez wyleniałe rzęsy