Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/329

Ta strona została przepisana.

na stroskaną twarz „przyjaciela!!“ Jęła się kurczyć, rozprężać. Wtem nasycona radością, zadrżała...
Grube palce Pietrzaka rozchyliły pospiesznie bluzę, koszulę i pukając w zamszowy szkaplerz, — niby serce malowanych świętych płomieniem, — otoczony rudemi skrętami zarostu: — Pieniądze... Duże, każde zapłaci się za nową skórę!
— W tym portfelu? — spytał Pyć. — Wyciągnął ręce.
Brzegi koszuli zsunęły się natychmiast... Z ust Pietrzaka wykręcił się ostrożny śmiech: — Nie można...
— Cóż pan tam nosi? — Pyć zdawał się zasypiać nieomal. Lecz oczy jego pilnie czuwały na skrajach koszuli.
— Co ja tam noszę?
Spojrzenia ich skrzyżowały się raptownie.
Nie rozczepiali ich, wytrzymując do końca...
— Nic nie noszę — westchnął wreszcie Pietrzak.
Niespodziana radość go porwała. — I u nas są zdrowi ludzie, gwarantuję. Aeroplanem sprowadzę. Można zawsze kupić skórę... Krew doskonała, — mlaskał, niejako smakując już tę krew najlepszego gatunku. — Wstrzyknie się. Wstrzyknie!... Skórę można zaszczepić!
Wracał doktór.
— Czy oczy nie ucierpiały? Czy blizny?... Czy bez zawikłań to wszystko przejdzie, przewidzieć nie mogę. — obwieszczał pogodzie dnia. — Podobno także coś z nereczkami? W każdym razie karetka, którą na odpowiedzialność pana Jana zawezwałem