Rozkazane rzeczy działy się posłusznie. Jeszcze nic ani w powietrze nie wyleciało, ani się nie zawaliło.
Władza.
Słowo to, niby blask płynęło pod przymkniętemi powiekami, czepiało się palców, lepiło do wszystkiego.
A dalej?...
Niewiadomo — narazie gniew władzy — od rana wymyślał spiskowcom, że się spóźnili.
W istocie rzeczy nikt się nie spóźnił. Jedni za długo gotowali się, innym się zanadto śpieszyło. I z tego właśnie wynikła ta dziejowa dorożka, ozdobiona dwoma majorami, którzy pana pułkownika Dąbrowę prosto z łóżka przywieźli tu.
Co dalej, — z władzą?...
Nie dać rozkraść dobytku.
Oni nie dadzą — myślał Dąbrowa, patrząc na sprawnych oficerów. Po tylu latach obcej służby dorwali się własnego chomąta. Byle im tylko mocno poobcierać szyje, — bodaj do krwi.
Wzgarda go przenikała dla tego posłuszeństwa. Nie śpieszyć się, — jeden na placu jestem, — czekać. Kilku spleśniałych tłuściochów w improwizowanym rządzie, — to przecież głupstwo.
Oznaczył termin następnej odprawy — i został sam.
Od czasu, gdy sypał z siebie te rozkazy, miał wrażenie, że sam odbywa się we wszystkiem, co się dzieje. I wściekłość go ogarniała!
Bo wszystko działo się, jakby nic więcej nie umiał wydać na miasto, — prócz tej starzyzny wojennej.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.