z Warszawy, nadjedzie wnet. I wypadek przykry i osoba tak znaczna. — Doktór łysnął ku słońcu złotą kopertą zegarka.
Pomagali przy chorej Jaś i Pyć.
Pietrzak miejsca sobie nie mógł znaleźć.
Nie, — że twarz wciąż rośnie... Bo nie widać już tego było z masy białych bandażów, w których, ciemniejsze, niż szpara w skarbonce, syczało podłużne miejsce ust. Lecz, — że jakby się teraz zrobiło tej Jadzi bezliku, — na pólkach, szafach, pod stołami, małej, białej, z tak samo za dużą głową, jak te porozrzucane wszędzie laleczki.
Z głową niedopieczoną, tłuszczem posmarowaną.
Pietrzak uciekał od tego widoku i dawał papierosy obsłudzie pogotowia.
Polish folklore, polish folklore, — kluczyło mu w piersi bez sensu.
Nareszcie wsunięto chorą do karetki.
— A teraz my — prosiła stara Barczowa, szukając oczyma auta Pietrzaka.
— Otwarte. — Może kurz? — wtrącił oględnie Pyć.
— Kurz? — Panie, co tu kurz? Chciałam z synem pogadać o odszkodowaniach, wojsko nasze tyle mi zniszczyło... No i mam odszkodowanie!
— Nie ta woda — jęczał Pietrzak, gdy w smugach pyłu pędzili za karetką pogotowia. — Nie ta woda. Mówiłem!
— Przestań pan, — zgniewała się stara. — Bo jeszcze i to...
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/330
Ta strona została skorygowana.