Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/332

Ta strona została przepisana.

wtarzała swą odpowiedź jeszcze w tramwaju, po drodze do syna. Stach jest surowy, gwałtowny, ale ma serce swego ojca: dobre, miękkie. Jeżeliby stało się nieszczęście, — czy wytrzyma biedne serce Stacha?
Broniła syna zawczasu przed ciosem, poświęcając jedno drugiemu, — chore zdrowemu.
Bo co on ma, — litowała się, zmieniając odzież na dole, w stanisławowskiem skrzydle.
Cierpki uśmiech matki obejmował małą amfiladę pokoi i niebieskie prawie od słońca gałęzie kasztanów za oknem.
Co on ma, ten wielki urzędnik, bohater i wódz, za to wszystko? Dwóch ordynanów, mieszkanie, żołnierski wikt, od święta uroczyste obiady bankietowe z kuchni restauracyjnej. A i tego nie przełknie spokojnie, bo na końcu mowę jeszcze powiedzieć musi, w jakimś obcym języku, z pamięci.
W cierpieniu nad nieszczęściem Jadzi krzywda Stacha stanowiła jedyną osłodę Barczowej. Pod wpływem tych rozważań radość prawie owiała ją na schodach Sztabu, prowadzących do syna.
Aż tu dolatywał kiepski zapach sztabowej menaży.
No proszę, — potwierdziła sobie, — oto, jak żywią wielkiego człowieka za jego pracę i genjusz.
Przyjął Barczową Przeniewski, świeży, biały, umyty, jakby w mleku wyprany. Posadził ją drzed honorowym stolikiem i, niby przedmiot drogocenny, odstawiwszy wbok ostrożnie grubą, kościstą swą nogę, jął rozmawiać.
— To pan nie wie?