— Cóż mam wiedzieć, dlaboga? U nas tu wszystko normalnie. Pan generał urzęduje, — właśnie major Pyć jest teraz. — Z zaokrąglonych warg wylepił okrągłe kółeczko uprzejmej ciekawości.
— Więc pan nie wie? Jadzia, okropne oparzenie, — już teraz w lecznicy. Dziś w nocy. Muszę widzieć Stacha...
— Ależ naturalnie — zestroił spłoszone podrygi Przeniewski — zaraz —
Upieścił ręce Barczowej, obciągnął bluzę i przedefilował do gabinetu generała.
— Matka pana generała — zameldował.
Z obu stron jednak, od Barcza i Pycia, dostał takie spojrzenia, że cofnął się natychmiast.
— Przerwano panu — chrząknął generał.
— Tak jest, panie generale.
— Więc proszę, słucham. — Barcz poprawił się na krześle. — Bo, majorze, pan sam posunął rzeczy tak daleko, że moje prywatne sprawy muszą być treścią nieomal że służbowego meldunku.
Pyć przeczekał z oczyma utkwionemi w okno. Dopiero po długiej, dręczącej ciszy zaczął swą relację rzeczową, naukową poniekąd, taką, jaką składa przełożonemu szef sztabu o operacji, którą dysponował, która się udała, lecz w której zginął bardzo cenny dowódca linjowy.
Ze słów Pycia wypośrodkował Barcz, że Jadzi właściwie już niema! Pozostają blizny i kalectwo.
Mała, żałosna szopka — kiedyś do wielkiej drogi przytulona, — dziś rozbita.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/333
Ta strona została skorygowana.