Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/334

Ta strona została przepisana.

Pyć z notarjalną drobiazgowością streszczał horoskopy doktorów.
Kiedyś przytulona, — dziś rozbita...
W takt foremnych słów majora wynurzył się z piersi generała nieomal, że śmiech. Lekki, swobodny, jawiony bezkłopotliwym nawrotem z rzadko dostępnej nieprzytomności.
Pyć wciąż jeszcze opowiadał. Nagle przerwał.
Na policzkach Barcza, na wypukłych guzach jego matematycznego czoła perlił się pot. Lecz i z riktusów majora, przez brodę aż za kołnierz, spływały nikłe ślady połyskliwej wilgoci.
Patrzyli wzajem na siebie — straszliwie znużeni.
Barcz podniósł się z krzesła: — I nacóż się to wszystko przyda panu, majorze?... Ta cała „świętość“ mego prywatnego życia?
— Mnie? — dmuchnął Pyć przez roziskrzone od słońca powietrze gabinetu. — Mnie osobiście na nic. Panu generałowi się przyda. W procesie Rasińskiego z N. W. T. S-em. Kto weźmie teraz na swą odpowiedzialność japońskie bohaterstwo pana generała? Że w celu osłabienia czujności szpiega, — żonę własną poniekąd poświęcił...
— Co pan pleciesz?!
— Japońskie bohaterstwo i wielką pana generała cnotę. Po procesie zaś, w którym wszystkie zarzuty N. W. T. S-u upadną, — wraz i autorów pociągając... Będzie można „zato“ zbudować solidne, poważne zjednoczenie. Cóż my, panie generale?... My — osobiście? My — nic. My — tylko naprzód. Naprzód, — naprzód...