Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/335

Ta strona została przepisana.

— A jeżeli, panie majorze, — cedził Barcz nieznanym sobie dotąd wdziękiem podstępnych uśmiechów, — jeżeli żona moja umrze?
Żółta twarzyczka Pycia rozpogodziła się, okrągłe źrenice wezbrały bladem złotem dziecinnej naiwności. — Umieranie? To już nigdzie nie należy, panie generale. To już całkiem co innego. Inny resort. Ani nie tu, — ani nie my, — ani nigdzie. My — prószył szaremi wargami — cóż my? My naprzód — naprzód — naprzód.
Gadanina ta podnieciła Barcza. Znów urzędował przykładnie. Mógłby był wszystkich referentów całej armji przepędzić przez swe biuro i każdemu potrafiłby dziś wytknąć zasadnicze błędy. Czemuż nie było dziś posiedzenia Sejmu? Czemuż dziś nie odpowiadał na jakąś zjadliwą interpelację? Niestety, ważne posiedzenie miał dopiero wieczorem.
Lecz oto już wcześniej zatrzymał się obrót tej znakomitej jasności widzenia: nastała głucha niespodziewana cisza... Wyłoniła się z niej schludna, uboga myśl, którą Barcz powitał z rozrzewnieniem, głośno:
— No naturalnie...
Więc jechał — „tam“. Wstąpił nawet po kwiaty i dopiero w automobilu przypomniał sobie, że kupił białe chryzantemy.
Do lecznicy zajechał powoli. Lekarze przyjęli generała uprzejmie, — z pewnym odcieniem koleżeństwa.
Jako jeden z wodzów armji, był przecież wybitnem źródłem tylu wypadków chirurgicznych!
— Prosiłbym — dyktował dwom białym „medycynal-