Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/349

Ta strona została przepisana.

Trwało to tak długo, że Dąbrowa wkońcu każdy arkusz odprowadzał nerwowym prztykiem.
Naraz twarz Wildego rozpogodziła się, obie dłonie spoczęły równo po obu stronach teczki, a z wilgotnych ust spłynęło: — Kiedy niema...
Dąbrowa poderwał spodnie do góry: — Jakto?!
— Niema — powiewał jasnemi słowy Wilde — niema. Niema...
Dąbrowa, wyraz każdy punktując pięścią: — Panie!!... Ja za to odpowiadam! Czego niema?
— Niema — bolał dalej Wilde, — niema, niema.
— Czego niema? — ocknął się niemrawo Krywult.
— Niema konta marszrut. Zgubiono.
— No to areszt, — więzienie! — krzyczał Dąbrowa, — sąd. Tu, panie, równość, sprawiedliwość! Dla wszystkich! — Pot zlewał mu plecy. W oczy pchała się ta jakaś kępa zielona z Wisłą. — Panie generale — skuczał ku Krywultowi, — przewodniku!!
Posągowe oblicze skierowało się w stronę Dąbrowy. Po chwili różowy płatek powieki zasłonił lewy turkus. Drugi płatek drżał jeszcze, lecz rychło też domknął się szczelnie.
Dąbrowa czekał z za powiek tych ratunku i pomocy.
Nareszcie Krywult otworzył usta. Sroga troska przerywała jego słowa, mrożąc je udręczonym spokojem.
— Panie generale Dąbrowo — dyszał zaradczo — oczywiście równość... Ma się rozumieć — sprawiedliwość. Dla wszystkich. Ale nie dla „awtorytieta“. Bo jeżeli to obalim... A tu pan generał Wilde, nie jest