Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/354

Ta strona została przepisana.

Stali pod drzwiami, oznaczonemi cyfrą i literą w oschłem świetle zakurzonej gruszki elektrycznej.
Gmatwanina głosów N. W. T. S-u zstępowała coraz niżej.
Krywult spojrzał mimowoli przez okno zamkowe na księżyc i ciemne niebo, sproszone gwiazdami. Przyczem z tylnej kieszeni przełożył mały browning do bocznej, w spodniach.
Pokrywał tę manipulację zdawkowym gestem, gdy z dołu nad schodami wynurzać się jęła mętna twarz Wildego.
— Ja tylko z panem — syknął major.
— Wracaj! — wołał Krywult — wracaj, Wilde, my tu jeszcze słów parę...
I byczem ciepłem postaci nasunąwszy się na Pycia: — No, czego chcesz, młody człowieku?
— Czego ja chcę od pana, — podchwycił major, nie dodając generalskiego tytułu i nie maszcząc już głosu zwykłą obłudą wojskowej ceremonji. — Chcę, żebyś się pan przez chwilę zastanowił, — czy warto?
— Czy warto, żebym się zastanowił? No, młody człowieku... — Szukając odpowiedniego słowa, błądził wódz spojrzeniem po ciemnych rzędach okien zamkowych, po oświetlonych garbach bram, po podwórcu, na którym, niby woda zmarszczona, świeciło w promieniach księżyca stare brukowisko. — Żebym się zastanowił?...
— Kobieta chora, konająca, — szeleścił Pyć — męczy się, bredzi, ślepnie.
— Żebym się zastanowił...