Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/357

Ta strona została przepisana.

ścią. Lecz, gdy Pyć charakteryzować zaczął stan redemptorysty, generał zerwał się i, — jakby zazdrosny o rozmiar cudzego bólu: — Dość, Pyć!!... I wogóle — Pyć!!!
Czarne pioruny skoczyły przez purpurowe policzki Barcza. Łypiąc białem szkłem okularów: — I wogóle Pyć... Pyć! Ja nic nie chcę wiedzieć!!! Nic nie wiem, Pyć!! — ja — wiem, że jeden z oficerów armji jest oskarżony. Wiem, że odnośna instytucja prowadzi formalne śledztwo, o którego przebiegu masz pan formalny obowiązek informować mnie. To wszystko, panie majorze!!...
Przekreślał rękami drzwi, ściany, promienie słoneczne, nie mogąc jednak rozgonić szarej twarzy majora, z której obwodu prószyło upokarzające współczucie: — Nie chcę wiedzieć o niczem. I nic, — rozumiesz pan? Nic, — nic, — nic, — nic!!...
Słowo to padło w otwarte niespodziewanie drzwi, w których ukazał się Przeniewski z meldunkiem; — Pan generał Krywult.
Potężne ramiona odgarnęły margrabiego, wszedł Krywult, pełen blasku. Jednem spojrzeniem uprzątnął szarą figurkę Pycia i wyrzucił przed siebie pulchne dłonie.
Barcz zbladł. Chwilę szukał wśród płaskowzgórzy papierów, spiętrzonych na biurku. Aż chwyciwszy stos gazet, rzucił Krywultowi pod nogi. Białoszare prostokąty padały z furkotem dokoła wodza, który trwał cierpliwy i męczeński, póki ostatnia płachta nie spoczęła na podłodze.