Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/359

Ta strona została przepisana.

— Tak... — oberwał Barcz. A gdy już małe skręty szyderstwa z kątów ust na powierzchnię wyświdrować mu się miały: — Rozumiem. Chcesz powiedzieć, generale, że syt sławy i czynów szlachetnych... Wolałbyś dziś... Oczywiście, poskromiwszy przedtem nierozważnych adherentów swoich. A żadnej nie mając potrzeby opuszczać znaków armji. Wolałbyś, — zwrócić się tam gdzie cię serce dziś woła. Zwycięzca z pod, — któż wyliczy? A teraz, dziś naprzykład — wielki jałmużnik Krywult... Pomyśl — duża posada!... Wszystkie krzyże... Wszystkie instytucje. Wszystkie szpitale. Ligi... Dary... Inicjatywa społeczna. Generał Krywult sprawiedliwy! i litościwy...
Przez oblicze Krywulta ciągnęło wahanie. To tu, to tam zbiegały się jasne przełęcze. Była nawet chwila, gdy wszystkie mrok pogasił. Z mroku tego wyłoniła się niespodzianie twarz Pycia: sucha, chuda, — przerażająca. I tamte zimne słowa — o dossier. Stopniowo przełęcze generalskiego oblicza jednak zaczęły znów zakwitać, aż ustaliły równowagę dokoła łzawych turkusów.
— Miłosierdzie, — przyświadczył wódz. — Żebyś wiedział, Barczu. Miłosierdzie. Którego bramy piekielne nie przemogą.
— Tylko — Barcz wskazał rozrzucone na podłodze gazety — tylko ten hałas, coraz głośniejszy uciszyć, — śledztwo przeprowadzić, — winnych ukarać...
Krywult stanowczo przytwierdził. Następnie nowym, posuwistym krokiem miłosierdzia wyszedł z gabinetu. Wysokodusznie pobłogosławił adjutantów i poczekantów. Na świeżą troskę ramion przyjął z czerwonych