Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/372

Ta strona została przepisana.

Krywulta. Wszędzie wyciągał łomkie papiery swych sprostowań i podtykał je ludziom przed oczy, — nadaremnie. To samo spotkało go u Barcza.
Jeszcze raz poszedł do Pycia.
— Cóż ty, — pocieszał go major, — zysk z tego będziesz miał, bo na powieści zarobisz. Weź inni — żona generała kitę przez ciebie zawala. I — nic... A Barcz? Cóż chcesz? Cała jego sława na twojej uczciwości wisi. Mało ci?... Jeszcze mało? Ty, Rasiński, wszędzie, zawsze — tylko swój brzuch widzisz... A tu, — tu idzie już o to, czegośmy ani na starych kościach nie uwarzyli, ani przebaczeniem nie osiągnęli, ani na froncie nie zdobyli. Może o samą filozofję władzy, czy jak?
Nie umiał tego major wyraźnie określić. Może dlatego, że w ostatnich dniach przestawał już panować nad sobą.
Pomiędzy konającą Jadzią, niby w naleśniki, w białe koce zawiniętą, Rasińskim, który nie dawał spokoju, a Pietrzakiem, bliskim obłędu, — tracił się.
Czyto w swej kancelarji, czy na taflach linoleum lecznicy, czy w zadymionej ciszy gabinetu Pietrzaka, przystawał niespodzianie i nasłuchiwał. Ułożone plany, wydane dyspozycje, ludzie, z którymi współudział, wszystko to znikało, a w uszach, w całem ciele rozprężał się nieznany, spoisty głos.
— Co pan robi, przyjacielu? — pytał go Pietrzak od biurka, z nad kupki wypisanych listów.
— Co ja robię? — odpowiedział Pyć, w nicość obecności zapatrzony. — Czekam.
— Na co pan czeka? Bo ja wiem, na co czekam —