Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/374

Ta strona została przepisana.

— To jest wstyd — poderwał się Pietrzak — ale to nikt nie rozumie. Może ty? To mogą rozumieć takie ludzie, jak my... — zaśmiał się Pietrzak łagodnie. Poszukał palców Pycia. Miękkie i wilgotne ogarnął krzepkiem objęciem.
Zwrócili się ku sobie.
— Tylko takie ludzie jak my — żebrał Pietrzak. — Jak się spotkają, — spikną...
Względy potwornego uśmiechu cofać się jęły coraz ciemniejszem półkolem wtył, przez wymacerowaną skórę Pietrzaka aż ku uszom. Między półkola owe, na podobieństwo białych drzazg, wpadało naiwne światło wiernych spojrzeń Pycia.
— Bo ja wiem, — dulczył Pietrzak — śmierci w oczy patrzeć, to nic. Ale ludziom, jak my... Ja wiem, — Pyć. I ty wiesz... Tacy się zawsze szukają. Ale, — jak razem takie cierpienie znajdą —
Nie kończąc, ukląkł na skórzanej kanapie i, z obu grubych rąk koło ucha Pycia rurkę czyniąc, sączył: — Bo my to razem znaleźli. Ty wiesz, — że razem... Tu niema teraz, Pyć, ani departamenty, ani biura sekretne, żadne, — nie warto! takie straszne cierpienie, — zawył znienacka.
Przycisnął majora i twarzą szorując mundur, mankiety przyjaciela: — Takie niewinne cierpienie Jadzi. Tu jest nasza straszna wina...
Pyć czekał. Tarł go po policzkach ostry zarost Anglosasa, grube wargi skubały rękę, sukno munduru, guziki, jakgdyby pasąc się łapczywie.
— To nie jest prawda — zaprzeczył wkońcu ma-