Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/375

Ta strona została przepisana.

jor. Uważał, że można już i należy finiszować. — To nie jest prawda, Pietrzak. Myśmy wcale żadnego cierpienia razem nie znaleźli.
Pietrzak zamachał rękami, a potem, kładąc głowę na kolanach majora: — Już nie warto. Mówię, nie warto. Tak dobrze się znamy. Tak dobrze wiemy...
Pyć nie odpowiedział odrazu. Patrzył na poustawiane za szybą wielkiej szafy laleczki, głaskał spoconą głowę Pietrzaka, wnikał palcami między podstawy jego czaszki w twardy rów karku. Aż nareszcie, złożywszy tę głowę niedbale na kanapie, odskoczył, podciągnął wysiedziane portczęta i całą rzecz opowiedział szczerze, skromnie.
— To nie jest prawda, Pietrzak. Nieszczęście, jeśli chcesz wiedzieć, toś ty sam znalazł i zrobił. Tylko ty... Ja wiem. Dokładnie. Barcz, wtedy tam na schodach... W Erneścinie... Powiedział jej poprostu... Że, — albo ty, Pietrzak. Albo on, — mąż. Zwykła męska zazdrość.
— Zazdrość!! — Jęknął Pietrzak głucho, jakby nie głos ludzki, lecz brzeg stromy z wysokości się nagle obsunął. — Zazdrość o mnie... O mnie!! O mnie!!... To dlatego stara Barczowa... O syna, — widzieć mnie nie chce... Mama. — Mama! — Mama...
— Naturalnie, że dlatego, — włóczył się Pyć, śmiertelnie znużony, po pokoju.
Już czwartą noc spędzali razem. Wedle wszelkich danych z lecznicy Pyć miał nadzieję, że to już będzie ostatnia. Przygotowywał Pietrzaka, łudził, „pocieszał“ zazdrością...