Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/376

Ta strona została przepisana.

I nakoniec, kiedy sobie obiecywali, że teraz „tem bardziej“ niema ceny... Że zapłacony człowiek przyjedzie... I że w Paryżu, Londynie, albo w Hamburgu... W specjalnej klinice da skórę —
Zadzwonił telefon. Równy głos dzwonka jędrnemi gronkami przesypał ciszę.
Pyć podbiegł do słuchawki. — To do mnie... Dałem tu numer.
Pietrzak usiadł na kanapie. Wtem skoczył na równe nogi.
W oczach Pycia rozsnuwał się mętny, blaszany cień. — Pani generałowa — rzekł major — skończyła przed godziną.
— Co to jest?! — wrzasnął Pietrzak. — Co to jest?...
— Skończyła, — umarła.
— Auto! Auto!!... — Pietrzak nie dokończył. Zachwiał się, padł na kanapę, po chwili zsunął się bezwładnie na podłogę.
Cieniutki zgrzyt wyprządł się z piersi Pycia.
Major rozpiął redemptoryście frencz, kamizelę, koszulę. Prawie nie dotykając piersi, — z pośród rudych pasm zarostu, niby z płomieni, wyniósł zamszową kopertę. Zręcznie otworzył to blade, czworogranne serce szpiega, przetasował papiery. Pieniądze zamknął w zamszy zpowrotem, papiery wepchnął sobie głęboko do kieszeni spodni. Poczem, dokładnie Pietrzaka pozapinawszy, narobił wielkiego hałasu.
Skrzyczał służbę, porozlewał wodę, ostatecznie doprowadził przyjaciela do przytomności.