Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/379

Ta strona została przepisana.

Powolne kroki przerwały mu tę pracę. Chód zbliżał się leniwie, miarowo.
Fala nagłego przerażenia ogarnęła Pycia.
— Kto tu?!? — Jakby nie co innego, tylko sama pustka, sama nicość tych szarych ścian tętniła krokiem świadomym...
— Kto?!? — wrzasnął na całe gardło.
We drzwiach stała przepisowa pała żandarmska, czerwoną wargą kłapiąca regulaminowo w cieniu daszka: — Panie majorze, podoficer inspekcyjny.
— Przechodź pan dalej, — tu się urzęduje. — Pyć uporządkował szybko papiery i poszedł zameldować się z całym tym pasztetem Barczowi.
Nikogo tam już w kancelarji nie było. Lustra tylko ćmiły bladem odbiciem ulicy. Dopiero na dole, w inspekcji, dowiedział się major, że generał wyszedł „tu zaraz“, znajduje się u generała Jabłońskiego, w sądzie.
Gmach sądu spał już głęboko. Na dole trzeszczały warty po piachu korytarzy, klatka schodowa była pusta. Przed kompleksem biur Jabłońskiego siedziało kilku żandarmów w pełnym rynsztunku polowym.
Z rąk do rąk ciskali sobie duży kawał razowca.
W poczekalniach i aneksach Prokuratury obstąpiły Pycia wszystkie, jak ich nazywał, sądowe „dependenty i zwisaki“.
Przynosił im zazwyczaj wszystkie plotki.
— Co słychać, majorze, — co słychać?
— Dziś nic, dziś nic. A u was?
Wskazali tajemniczo ku drzwiom, na których dosta-