Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/385

Ta strona została skorygowana.

Wszystko pisane rondem nieboszczki, miarowem, skromnem, średniem.
Kiedy tak czytał jeden bilet za drugim, zdało mu się, że teraz właściwie dotyka najprawdziwszej istoty wszelkiego przemijania. Więcej! Że właśnie takim równym, składnym charakterem wyraża się na pewno wieczność: — Codziennie widziana, — nigdy nie objęta...
— Dziękuję panu, — rzekł do Pycia. Już drugi raz dziękował, pokrywając w ten sposób nagłe uczucie lęku. — Ostatecznie, przypuszczam, majorze, że przeceniłem rolę pańską w tem fatalnem wydarzeniu. Czy w zbiegu okoliczności?... — Zdawał sobie sprawę, że wypowiedziawszy te słowa, bierze całą odpowiedzialność na siebie, a uwalnia od niej Pycia.
Ale w tej chwili to jedno jeszcze mogło trzymać generała w karbach. Jakiś ciężar nadmierny, — potworny.
— Proste, zwykłe nieszczęście — kłapnął zębami Pyć. — Coprawda nieszczęście z bardzo obciążonym marginesem... Bo jeżeli pan generał zwróci uwagę. —
Podał Barczowi tajne raporty Pietrzaka.
Szeleścił obydwom ten papier w rękach, niczem szybko mieszana woda.
— A tu, — major podsunął wyciągi Pietrzaka z najnowszych planów mobilizacyjnych, — rzecz najciekawsza, której nie rozumiem...
— Istotnie, istotnie, — szeptał Barcz.
— Gdy na wiadomość, — zemdlał... Ukradłem, panie generale, ukradłem ze skórzanej zaszywki, którą nosi na piersiach. Pietrzak, jako taki, jest skończony.
— Skończony — podchwycił Barcz.