Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/387

Ta strona została przepisana.

— Cicho — syknął major na Jabłońskiego przy drzwiach. — Generał śpi.
Bo krótkiej naradzie postanowili nie budzić.
Jabłoński wdział płaszcz, zgasił światło. Wychodząc, jeszcze raz z rozrzewnieniem spojrzał na Barcza. Głowa generała, srebrzona księżycowem światłem, spoczywała na rozłożonych papierach, niby ciężki, oksydowany przycisk.
— Jaka wola, co za hart! — powtórzył Jabłoński. — Ty ucz się, Pyć, — to jest aparat do brania za mordę, — ten ci umie zaważyć...
Spali do rana. Barcz nad biurkiem, Pyć przy szaragach, skulony na fotelu prokuratora. Obudziło ich stukanie szczotek w sąsiednich pokojach.
Barcz przetarł oczy. Naprzeciw, z fotela uśmiechała się twarz Pycia potwornie tatuowana odciskiem deseniów aksamitu. Patrzyli na siebie z nieukrywanym wstrętem.
— Nigdym nie myślał, — warknął generał — że tak panu gęba potrafi zaropieć w kilka godzin.
Pyć nie odpowiedział, roześmiany wstydliwie.
Na skrzydło, do stanisławowskiej landary, pojechali tramwajem.
Wszystko tu szło, jak codzień. W głębi podwórza półnagi ordynans mył czarnego araba pod studnią. Przy drzwiach garażu, wypinając obite bronzową skórą pośladki, majstrowali mechanicy koło aut.
Matki jeszcze nie było.
— Siadaj pan — częstował Barcz Pycia gazetami, — czytaj pan, gadaj. Wykąpię się! Pan też chyba nie od