Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/397

Ta strona została przepisana.

Wódz i generał z „Pod blachy“, — do „dziwki“, po prośbie? — pytał Dąbrowa ciepłych promieni słońca, pryskających przez koronkowe firanki.
Dom cały grążył się w zamożnej ciszy. Nie była to bowiem wątła cisza, rozpięta lękliwie na chudych meblach i kantach. Ale cisza, chroniona pufem, atłasem, jedwabiem, gładko wyślizgana na woskowanej posadzce, z głębi domu ostrożnie mierzona skrzętnym ruchem sług.
Aż zdało się generałowi z tego cudzego dostatku, że sam jest brudny, zarośnięty, zakurzony.
Stanął cicho przed lustrem: nie był ani brudny, ani zakurzony. Tylko, — na co już nie mógł poradzić, — biła od niego nieznośna, wstrętna „swojość“. To właśnie, co mu zapewne wszelkie sprawy, — zawsze, wszędzie psuło.
Starał się stracić „to“ w lustrze. Więc w gęstych zmarszczkach czoła ułożył „troskę ojcowską“, przygasił oczy. Więc wyrwał sobie jeszcze parę czarnych włosów z dziurki od nosa, aby nie tak znów za bardzo marsowato...
Kichając przytem, zobaczył w załomie ram zwierciadła kąt sąsiedniego pokoju, przedzielonego od salonu szklanym wodospadem kotary.
Tam właśnie, przy biureczku siedziała Drwęska, pisząc.
Całe biurko — jak ze smażonej skórki pomarańczowej. Nad glansowaną taflą, między kwiatami i bożkami z bronzu, niby błękitne, szklane cacko, siedziała Drwęska, skrobiąc coś na papierze.