Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Dygnitarze zatrzęśli rękami. Odgłos grubych, miękkich dłoni pętał się niemrawo w nagłej ciszy salonu.
— No więc co? — zakończył tyradę pułkownik.
Handlarz win zmarszczył popękane podgardle. — Możeby zwiększyć żołnierzom dzienne racje?...
— Jakieś lepiwo musi się przecież znaleźć — westchnął naukowo burmistrz.
Obu kolegów ogarnął czcigodnem spojrzeniem delegat Królestwa.
Wzrok delegata, pociągając solidarne spojrzenia obu tuzów, szedł z wyrzutem wzdłuż postaci Dąbrowy wgórę, aż zatrzymał się na wiszącym dotąd ponad biurkiem portrecie cesarza.
Koronowany zuch, w polowym mundurze, z wolem złotego runa pod szyją, z marszałkowskiemi szankrami gwiazd na piersiach, szklaną gałką źrenicy pobłażał tym spojrzeniom.
Dąbrowa wyciągnął proroczo rękę w stronę portretu. — Tego lepiwa już nie stanie, moi panowie...
— Ale, czy wódz polski, nasz własny dowódca nie zastąpi autorytetu, który...
— Oczywiście, że zastąpi. Należy w tym celu.
Na łopatkowych palcach jął to pułkownik zaginać wyraźnie, jasno, podsuwając dygnitarzom szczegóły wysoko pod dziurki od nosa. Rzekłbyś, — do powąchania.
— Wzmożenie popularności wodza, moi panowie. Na tle tradycji. Do czasu rozumne unieszkodliwienie wszystkich zamachowców legjonowych. Wtedy, — jako lepiwo, — przysięga...